Rzepińska rzeź – mrożąca krew w żyłach zbrodnia Zakrzewskich
Wśród nocnej ciszy i wichrów burzy, Józef Zakrzewski, chłopak nie duży, Tęgawy w barach, stary bandyta, Pomyślał sobie, z Lipami kwita. Mówi do synów, chłopcy idziemy, Rodzinę Lipów, wymordujemy – takimi słowami zaczynała się uliczna ballada, opisująca wydarzenia, którymi żyła cała Polska w latach 60 XX wieku.
Oglądając telewizję, często słyszymy o morderstwach, w duchu myślimy, dobrze, że to gdzieś daleko, nie u nas. Wydarzenie, które chcę opisać, pokaże, iż mordercą może być sąsiad, który później stara się byś pomocny oraz okazuje współczucie. Mimo, iż od tej zbrodni minęło już przeszło pół wieku, jakże często widzimy podobny schemat postępowania morderców.
Lata 60 ubiegłego stulecia w naszym regionie, to czas, gdy ludzie utrzymywali się z pracy na roli lub pracowali w zakładach „STAR”, w Starachowicach. Józef Zakrzewski należał w tym czasie do najbogatszych gospodarzy na terenie, mieszkał w Rzepinie Pierwszym. Posiadał 8 h ziemi, sad oraz hodowlę koni. Był mściwym tyranem, niestroniącym od alkoholu. Pewności siebie dodawała mu ukrywana w obejściu broń. Mówi się, że „im ktoś więcej ma, tym więcej chce” i tak też było w przypadku Józefa Zakrzewskiego, który przez swoje skąpstwo nie wywiązywał się z płacenia podatków oraz obowiązku dostarczania kontyngentu. Właściwie już podczas II wojny światowej, sprzeciwiał się oddawaniu Niemcom kontyngentu, za co groził mu obóz koncentracyjny. Dzięki pomocy mieszkańców Rzepina, w tym Lipów, uniknął wywózki, ponieważ wieś oddała za niego zboże. Ożenił się z Władysławą. Niebawem na świat przyszedł jego syn Czesław. Józef nie dbał o edukację syna, ponieważ sam był analfabetą i uważał, iż spryt i zmysł, mogą zastąpić wiedzę i doprowadzić do bogactwa. Nie znosił sprzeciwu, a jego najbliżsi nie raz na własnej skórze odbierali razy za sprzeciwienie się głowie rodziny. Zakrzewscy posiadali również córkę Zofię oraz syna Adama. Ojciec wychowywał synów na swój obraz i podobieństwo. Szczególnie Czesław przejawiał sadystyczne upodobania. Mówiono o nim „Kurzej”, ponieważ niedzielny rosół był zawsze z ukradzionej przez niego kury. Pod osłoną nocy wywoził z lasu drewno oraz doił krowy sąsiadów.
W 1954 r. Zakrzwscy zostali złapani na kradzieży drewna. Bolesław Hartung, złożył na nich donos, ponadto przewodził komisji, która ich osądziła. „Mężczyźni poprzysięgli mu zemstę, którą zrealizowali na jednej z wiejskich dróg „[…] Dałem strzał do niego, jak upadł jeszcze dwa strzały dałem”. Czesław zastrzelił go wierząc, że wykonuje wyrok na donosicielu. Zamordowany Hartung wracał do domu z zabawy, na której popadł w konflikt z dwoma policjantami, później podejrzanymi w tej sprawie. Sprawę jednak umorzono, ponieważ broń, jaką posiadali milicjanci nie pasowała do tej, z której zastrzelono Hartunga.
W roku 1957 Zakrzwscy znów dokonali morderstwa. Tym razem na Janie Zaczkiewiczu z Trzeszkowa, przewodniczącym Gromadzkiej Rady Narodowej. Józef podejrzewał, iż przez niego zabrano mu inwentarz, jako należność za niezapłacone podatki. Zakrzewscy, jak poprzednio, znów postanowili się zemścić. W nocy wywołali Zaczkiewicza przed chałupę, aby im pomógł. „Oba my go zabili z ojcem, ja karabinem w łeb, a ojciec nożem. Jak go wepchliśmy do studni, był już ubity”. Pomimo, iż na szybie mordercy zostawili ślad linii papilarnych, nikt ich nie podejrzewał. Dowód ten, po trzynastu latach zostanie dopasowany do dłoni Czesława. I w tym przypadku sprawę jak poprzednio umorzono.
W roku 1960 kolejną ofiarą Józefa i Czesława był mieszkaniec Rzepina II Jan Borowiec, osoba, którą Zakrzewscy winili za doznane krzywdy. Piastował on funkcję sołtysa i „wiejskiego dentysty”, dlatego też widok w nocy pacjenta z głową zawiniętą w chustę, nie wzbudził jego podejrzeń. Gdy zorientował się i próbował uciec Czesław postrzelił go z broni w biodro, a Józef dobił nożem. Krzyki obudziły rodzinę, jednak mordercy uciekli. I tak kolejny raz niepodejrzewani cieszyli się wolnością.
„Jak wykazało śledztwo, Zakrzewscy podjęli jeszcze jedną próbę zabójstwa, której ofiarą miał być Jan Kuchniak, do którego sprawcy także mieli osobistą urazę. W lipcu 1955 r. podpali jego gospodarstwo, mając nadzieję, że wywabi to mężczyznę z domu. W wyniku pożaru dom Kuchciaka doszczętnie spłonął, a on sam ocalał, gdyż tego dnia pełnił funkcję nocnego stróża w jednym z okolicznych zakładów, czego sprawcy byli nieświadomi”.
Czesław był lojalnym synem i mimo iż ojciec znęcał się fizycznie nad nim i jego żoną postanowił nadal z nim mieszkać. Jego żona wróciła do swoich rodziców. Dom rodzinny opuściła z racji zamążpójścia również siostra Zofia i zamieszkała w Jadownikach. Swojego ojca tak oto wspominała: „Skąpy był ojciec, skąpy już dawno, chyba z 8 lat temu dał 5 tys. i tyle. Budowaliśmy dom, szykowaliśmy gospodarstwo, było ciężko. Zapożyczeni w banku i u ludzi, a on 120 tys. zakopał w ziemię. Żeby, choć trochę dla córki, nie nic nikomu, składał, chował po różnych dziurach. Żyli skromnie, nie pili, nie budowali, a gospodarstwo spore i sad najładniejszy na całą okolicę. Pieniądze z gospodarstwa i te ukradzione w słoikach zakopane trzymał, albo w kłębkach wełny na strychu leżały. Chytry był ojciec, chytry”. Zofia miała żal do ojca, że faworyzuje najmłodszego syna Adama, który pracował, jako kierowca. Nie stronił co prawda od alkoholu, a co za tym idzie wielokrotnie brał udział w bijatykach. Mimo to na tle rodziny mógł uchodzić za porządnego.
Mieczysław Lipa, sołtys z Rzepina II cieszył się powszechnym szacunkiem. Dorabiał, jako szewc. Mieszkał z 81-letnią matką Marianną, 54-letnią bratowa Zofia, jej 27-letnim synem Władysławem oraz jego 18-letnią ciężarną żoną Krystyną. Nie ukrywał, iż ma problem z wyegzekwowaniem zaległości z tytułu niezapłaconych podatków od Zakrzewskich. Na domiar złego asystował komornikowi podczas prowadzonych działań. 2 listopada 1969 r. rodzina Lipów była w kościele w Pawłowie. Po południu sołtys zbierał podatki od sąsiadów, ponieważ był to ostatni termin dokonania wpłaty. Następnie odwiedził sąsiada i żonę, która mieszkała u rodziców, ponieważ małżonkowie nie mieli jeszcze ślubu kościelnego, a jedynie cywilny. Do domu dotarł koło 23. Nieświadomi tego, co ich czeka, domownicy szykowali się do snu. Czesław wspominał : „Do ojca przyjechałem 2 listopada, pod wieczór, wszyscy trzej uradziliśmy, że Lipów trzeba zabić. Matka ubrała stół w biały obrus, postawiła na nim krzyż i kazała nam przysięgać, że odpłacimy te krzywdy, co nam Lipy wyrządziły. Adam początkowo bał się, widać było, że nie chce z nami iść, ale jak z ojcem wzięliśmy go do galopu, to zaraz się zmiarkował. Jemu też dałem siekierę, com ją ze sobą przywiózł domu, oraz długi nóż drewniany z dwoma ostrzami. Ojciec poszedł po broń. Wziął pistolety i stary bagnet. Ja wziąłem karabin i amunicję”. O godz. 2 w nocy mordercy przyszli do domu Lipów. Zamaskowali twarze, a następnie wypuścili konia, żeby narobił hałasu. Po chwili pojawiła się Zofia, którą Adam zaatakował siekierą. „Kiedy Adam oporządzał Zośkę, ja z drugim chłopakiem, skoczyłem do mieszkania. Na łóżku leżał Władysław Lipa, Adam do niego dobiegł i nim tamten się podniósł uderzył go nożem. Obok Władysława na łóżku spała jego żona, wtedy krzyknąłem do Czesława bij, co oznaczało, że też ma zabić Krystynę Lipów , posłuchał mnie, bo zaraz uderzył leżącą siekierą w głowę”. Kolejną ofiarę – Mariannę, zabił Adam. Zakrzewscy zrabowali pieniądze ze zbieranych podatków, a następnie Adam siekierą uderzył leżącego na podłodze – sołtysa Lipę. Zofię, Czesław dobił motyką. Gdy Zakrzewscy, jak im się zdawało zadali wszystkim śmiertelne ciosy, zaczęli przeszukiwać mieszkanie z nadzieją na znalezienie pieniędzy. Aby zamaskować ślady mordu, wpadli na pomysł, aby podpalić dom Lipów. W nocy o 3.20 sąsiedzi zauważyli pożar i powiadomili dyżurnego komendy: „Tamtej nocy, było dużo krzyków, latania. Ludzie nie wiedzieli początkowo, co się dzieje, kto się pali. Potem wszyscy biegli do Lipów, wtedy na drodze, kiedy słychać było sygnał nadjeżdżających wozów strażackich, zobaczyłem Czesława Zakrzewskiego jak szedł spokojnie drogą”. Ludzie z miejsca rzucili się, by gasić pożar. Wśród nich był również Adam Zakrzewski. Z płonącego domu wyniesiono zakrwawione zwłoki domowników, którzy w okolicy głowy i twarzy mieli ślady zadanych ciosów. Zaskoczeni we śnie nie stawiali oporu. Jak pokazała później sekcja zwłok, gdy Zakrzewscy podpalali ich dom, oni wciąż oddychali. W trakcie oględzin znaleziono kwitariusz opiewający na przeszło 27 tys. zł. – kwota z zebranej raty podatku, nigdzie jednak nie natrafiono na ślad pieniędzy. Zginęło również 75 tys. zł stanowiących prywatne oszczędności rodziny, w tym pożyczkę na budowę domu. Założono, iż był to motyw rabunkowy lub zemsta. Nikt nie podejrzewał Zakrzewskich. Współczując, pomagali w ceremonii pogrzebowej, Adam np. pomagał nieść jedną z trumien. Poszukiwania sprawców nie dawały rezultatów. Podejrzewano nawet Cyganów przebywających w okolicy. W końcu śledczy ustalili, iż muszą to być, co najmniej dwie osoby, raczej miejscowi zorientowani w obejściu, być może będący w konflikcie. Zaczęły się przesłuchania miejscowych, wśród których wytypowano Czesława Zakrzewskiego „Kurzeja”, który trudnił się złodziejstwem i jego ojca. Przesłuchiwany Czesław podał, iż tego dnia był u sołtysa z podatkiem, a w czasie, gdy mordowano Lipów, nocował u żony. Niestety żona Czesława nie potwierdziła tego, tym bardziej, że widziany był przecież, gdy zabudowania Lipów już się paliły. Grupa operacyjno – dochodzeniowa zaczęła badać na nowo trzy popełnione wcześniej w okolicy zabójstwa: Hartunga, Borowca i Zaczkiewicza, widzą podobieństwo w dokonanych morderstwach z użyciem charakterystycznej broni w tym noża obosiecznego. Nie mógł to być przypadek. Przesłuchiwani Zakrzewscy zalegali z dostarczeniem 7 ton płodów rolnych i 400 kg. żywca. Mieli więc motyw. Dziwnym trafem dzień po pożarze zaległość została przez nich spłacona w kwocie 11 tys. złotych.
Z końcem roku za rozboje Adam Zakrzewski trafił do aresztu. Odmówił składania zeznań udając głuchego. Podczas przeszukania domu rodzinnego, znaleziono dwa niewysłane listy Czesława do brata. W jednym z nich pojawiło się nazwisko sołtysa Lipy. Niebawem Czesława zatrzymano pod zarzutem kradzieży drewna. Zaprzeczał jednak, żeby miał coś wspólnego z morderstwami, symulując chorobę psychiczną, a zeznanie świadka, iż był widziany w okolicy pożaru, tłumaczył, jako zemstę. Zeznający świadkowie, uważali, że Zakrzewskim ktoś pomaga. Wcześniej Adam symulował głuchotę, aby uniknąć wojska, choć później pracował jako kierowca, zaś Czesław miał papiery świadczące o chorobie psychicznej. Wiadomym było, iż posiadali broń, jeszcze z czasów wojny. W międzyczasie Czesław zmienił zeznania, doprowadzając śledczych do skrytek z bronią oraz przedmiotami związanymi z morderstwem, twierdząc, iż należą one do sąsiada Władysława Derlatki, który wręczył mu 10 tys. zł za milczenie. ”Widziałem, jak sąsiad chował te rzeczy. Robił to zaraz po tym, jak zamordował tych ludzi i ich podpalił”. Znalezioną w skrytkach broń wysłano do badania. W domu Zakrzeskich zainstalowano podsłuch, a do celi Czesława przydzielono innego skazanego, który był agentem. Z czasem Czesław Zakrzwski zaczął się zwierzać osadzonemu z dokonanych morderstw. Ten uświadomił mu, iż grozi mu kara śmierci, a pomocą może być tylko Radio Wolna Europa. Czesław uwierzył, że wywiad uwolni go z rąk komunistów i wywiezie na Zachód. Wierzył on również, iż tajnym agentem jest sędzia W. który pomagał rodzinie Zakrzewskich pomagając im poprzez umarzanie spraw, pisząc pisma, czy informując o podsłuchu. W odrębnym procesie sędzia ten otrzymał wyrok 4 lata więzienia.
Nadszedł wreszcie czas i do aresztu trafił Józef Zakrzewski, którego odciski linii papilarnych znalazły się na ujawnionej przez Czesława broni. W zeznaniach Czesław często powtarza, iż przed każdym morderstwem, jego matka Helena dokonywała swoistego rytuału, mianowicie: klękali przy stole i matka zaczynała modły „Pod Twoją obronę, uciekamy się święta…”, a wszyscy powtarzali za nią. Gdy skończyła wzięła do ręki gromnicę, trzykroć ją przechyliła i rzekła: „Na zgubę Lipów, na zgubę, a mężczyźni odpowiedzieli jednym głosem Niech marnie zginą, niech zginą”. Czy to była prawda, czy wymysł Czesława, tego nie dowiemy się nigdy. Józef wypierał się wszystkiego. Nie pomogła nawet konfrontacja z synem. W końcu jednak przyznał się, wskazując miejsce ukrycia skrwawionych pieniędzy i noża obosiecznego. Przyznał się do zabicia Zaczkiewicza i Borowca. Po miesiącu, również Adam przyznał się do popełnionych morderstw.
Proces Zakrzewskich rozpoczął się w marcu 1971 r. w kieleckim sądzie. Sala pękała w szwach, nie mniejszy tłum gromadził się przed budynkiem. Na rozprawie, znajdowała się prasa. „Słowo Ludu”, tak opisało morderców: – „Józef Zakrzewski 66 lat, mały nie pozorny w butach z cholewami. Przez cały czas miętosi czapkę w ręku. Czesław Zakrzewski lat 42 również dość lichej budowy, bardziej od ojca opanowany, często kładzie głowę na ramię, jak człowiek drzemiący w poczekalni kolejowej. Adam Józef Zakrzewski 24 lata po wprowadzeniu na salę przez długi czas nie może opanować płaczu. Oskarżeni z trudem odpowiadają na pytania dotyczące ich personaliów. Nie pamiętają, kiedy się urodzili, kiedy żenili, jakie mają imiona ich dzieci. Józef Zakrzewski, mówi, że nie słyszy i mdleje. Głośno zawodzi i jęczy. Adam krztusi się łzami, Czesław wybucha płaczem, gdy mówi, że ma troje dzieci w wieku od 3 do 8 lat, ale nie potrafi powiedzieć, czy to są chłopcy czy dziewczynki. Mówi tak cicho, że trudno go zrozumieć”.
Akt oskarżenia liczył 57 stron, skazanym udowodniono 18 przestępstw, przesłuchano 70 świadków, zeznawało 13 biegłych psychiatrów i psychologów oraz biegły z zakresu kryminologii. Zarówno Józef jak i Czesław próbowali umniejszyć winę Adama, podając, iż wziął udział w mordzie pod przymusem. Biegli psychiatrzy, którzy badali podejrzanych stwierdzili, iż Józef i Czesław cierpieli na psychopatię. Odznaczali się niskim poziomem intelektualnym, ponadto byli mściwi, okrutni, chłodni uczuciowo, kłamliwi i nie szczerzy. Zmiany w korze mózgowej u Czesława na skutek urazu z dzieciństwa nie wpłynęły na ich ocenę. Zakrzewscy byli zdrowi psychicznie i w pełni świadomi swych czynów. Józef i Czesław otrzymali karę śmierci, a Adam został skazany na 25 lat pozbawienia wolności, ponieważ zabójstwo popełnił pod presją. W lutym 1972 r. wykonano wyrok śmierci na Czesławie i Józefie Zakrzewskich w więzieniu na Montelupich w Krakowie, przez powieszenie. Adam kilka lat później powiesił się w swojej celi.
Józef Zakrzewski do końca życia pozostał niewzruszony. Nie chciał przed śmiercią skorzystać ze spowiedzi – „na co mi spowiedź, jestem gotowy”… Wydawać by się mogło, iż jedynym, ludzkim odruchem, była chęć ratowania faworyzowanego syna – Adama. „[…] nie chciał iść, uciekł nam po drodze. Ja go namawiałem, żeby poszedł, przypomniałem mu, że miał przykrość od Władka Lipy […] Adam nie jest winny, to ja winny i Czesiu, my zabijali, Adam nie […]”. Pomimo, iż był najbogatszy, okazał się bardzo pazerny. Życie ludzkie, nie stanowiło dla niego wartości. Prowadził rządy twardej ręki, budząc wśród swoich synów strach. „Pomiędzy nim a Józefem istniała silna więź, zbudowana na strachu. Syn panicznie bał się ojca i pomimo wieku nie był w stanie mu się przeciwstawić”. Być może odrzucany przez niego Czesław starał się zaimponować ojcu swoim postępowaniem. Może w ten tragiczny sposób próbował zyskać w jego oczach szacunek i miłość. Nie zmienia to jednak faktu, iż jego czyny były bestialskie. Nie miało znaczenia czy mordowanym był przypadkowy człowiek czy sąsiad. Przed śmiercią Czesław przeszedł załamanie nerwowe, a Adam targnął się na swoje życie. Może do głosu doszły wyrzuty sumienia, tak obce ich ojcu?